Lata temu wydałeś z siebie pierwszy krzyk, a przeszczęśliwi rodzice zabrali ciebie – nowonarodzoną, pomarszczoną, różową i drącą się wniebogłosy kruszynę do domu. Nikt wówczas nie wiedział, jak daleko zajdziesz.
Potem przyszedł czas na pierwsze wstawanie, pierwsze kroki, pierwsze słowo. Może to była „mama”, a może imię wymyślonego przyjaciela? Potem kolejne lata, przepełnione nieustannym rozwojem i troską tych, którzy na świat cię powołali. Nauczyłeś się wiele, zaszedłeś daleko. Przedszkole, szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum… Dość długa to droga i bez wątpienia kręta. Trudna. Pełna wyrzeczeń. Lecz każdy musi przez nią przejść – dlatego tobie też tego nie oszczędzono. Nauczyłeś się wiele. Wyrobiłeś w sobie pewne nawyki, wreszcie pasje, a na końcu plany na przyszłość. Które to – gdy przyszedł odpowiedni ku temu czas – zaowocowały studiami, które sobie wybrałeś. Albo które wybrali dla ciebie rodzice, bo przecież tak też czasami bywa. Nieważne jednak. Oto jesteś na studiach licencjackich. Właściwie nawet je kończysz. A przecież wcale nie było to takie oczywiste. Chyba pamiętasz te obawy, ten stres, gdy na uroczystej ceremonii znalazłeś się wśród setek tobie podobnych, równie zestresowanych młodych egzemplarzy homo sapiens. A dobroduszny, siwowłosy rektor twojej alma mater, wręczał ci indeks, otwierając przed tobą portal do nieznanego. Na pewno pamiętasz te wszystkie złowrogo brzmiące słowa – kolokwium, zaliczenie, egzamin. Noce zarwane na ostrym wkuwaniu, przy hektolitrach kawy – aż dziw, że ci serce nie stanęło. Ale przeżyłeś to wszystko. Dzielny z ciebie człowiek. Przeżyłeś pierwszy rok studiów. Potem drugi, trochę już trudniejszy. I ten zupełnie trudny – trzeci. Gdzieś tak pod koniec drugiego roku jednak usłyszałeś bardzo mroczne słowo. A właściwie to wyrażenie, które brzmiało „praca licencjacka”. Przyznasz, że włos zjeżył ci się na głowie. A krew w żyłach niemal zamarzła. Musiałeś się zapisać na serię tortur, zwaną seminarium dyplomowym. I to przeżyłeś. Choć musiałeś napisać pracę licencjacką.
A nie był to wcale łatwy proces. Cała ta męka najpierw nad opracowaniem takiego tematu, jakiego jeszcze nikt nie analizował – a przynajmniej nie tak dogłębnie, jak ty to zamierzałeś zrobić. Potem plan pracy. Dobór literatury i ogólnie szeroko pojętych źródeł. Wszystko to zostało zaakceptowane przez twojego promotora i wreszcie mogłeś się zabrać do pisania. Pełną parą. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten czepialski promotor, który co rusz wynajdował w twojej pracy jakieś błędy. A to nie tak sformułowany tytuł rozdziału, a to przypisów za mało, a to jeszcze coś innego. Może nawet wypatrzył jakiś mały, drobniutki plagiacik w twojej przecież, autorskiej pracy? Mogło być i tak. Takie rzeczy się przecież zdarzają. Ale po czasie uświadomiłeś sobie, że skoro się czepia, to znak, że i jemu na twojej pracy zależy. Nie chce, byś wypuścił bubla – wszak obciążyłoby to także i jego opinię. Więc po prostu przestałeś się boczyć niczym obrażony sześciolatek i wziąłeś sobie do serca porady tego zacnego człowieka. I kiedy to już zrobiłeś, ujrzałeś wymierne efekty – oto praca zaczęła się pisać jakby sama z siebie. Cud jakiś. A może po prostu twój pomyślunek?
W końcu zakończyłeś pisanie pracy. Promotor ją zaakceptował, musiałeś jeszcze ją wydrukować w kliku egzemplarzach, bodajże trzech, a potem zanieść do zbindowania i oprawy. Pestka – po tych wszystkich cierpieniach. A teraz… czy to już koniec? Nic bardziej mylnego. Bo czeka cię jeszcze obrona pracy licencjackiej. Ta, której tak bardzo się boisz.
Jak wygląda obrona pracy licencjackiej? Nie bój się, to nic strasznego. W wyznaczonym terminie musisz stawić się na swojej uczelni. I wejść do sali, w której masz obronę. Nie bój się, nikt cię tam nie będzie obdzierał ze skóry. Znajdziesz się przed komisją, składającą się z promotora, recenzenta pracy oraz kogoś spośród najwyższych władz uczelni. Zadawać ci oni będą pytania dotyczące bezpośrednio twojej pracy, jak też i kierunku, który studiujesz. Jeśli praca jest naprawdę twoja, a przez całe studia przykładałeś się solidnie do nauki, sukces masz w kieszeni. Powodzenia!